
Nazywam się Wiktor Mazurkiewicz jestem właścicielem tej witryny.
Jan Mazurkiewicz był młodszym bratem mojego dziadka Józefa.
Jako jedyny z licznego rodzeństwa pozostawił po sobie sporo
napisanych wspomnień i przemyśleń. Swój udział w Pierwszej Wojnie
Światowej opisał w książce pt." Los żołnierza"- wydanej w
1975 roku przez Zrzeszenie Kaszubsko-Pomorskie Oddział Miejski w
Gdańsku . We wstępie do tej książki postać Jana Mazurkiewicza
została trafnie scharakteryzowana przez redaktora Jerzego Dziewickiego,
który tego opisu dokonał na podstawie materiałów dostarczonych przez
rodzinę Jana Mazurkiewicza - Jego córkę śp.Jadwigę oraz syna
śp.Wincentego. Dlatego słowo wstępne przytaczam w całości, natomiast
z treści książki wybrałem niektóre tylko fragmenty, choć cała książka
jest ciekawa. W 2008 roku ukazała się książka "Pro memoria Wincenty
Mazurkiewicz", która zawiera część trzecią wojennego pamiętnika Jana
Mazurkiewicza, obejmującą wspomnienia z wojny polsko-bolszewickiej
1919-1920 roku.

Jan Mazurkiewicz
- autor wspomnień

strona 3
Podkreślmy jeszcze raz, że wspomnienia były pisane w latach 1923-1935. Autor pytał: Czy
po to jesteśmy młodzi, po tej i po tamtej stronie, aby gnić w rowach? Czemu to ludzie robią
piekło z życia? Wątpliwe, czy Mazurkiewicz mógł czytać głośne w owym czasie antywojenne
powieści Remarque a. Wydaje się, że z gruntu antywojenny, humanitarny i humanistyczny
światopogląd Mazurkiewicza jest jego własnym dorobkiem intelektualnym i moralnym- jak
na tamte lata i ich atmosferę polityczną - wybitnie prekursorskim.
Zwraca uwagę i budzi szacunek serdeczny stosunek autora do ludzi innej narodowości
- Rosjan, Niemców, Francuzów, Anglików, Żydów, Ukraińców, zdecydowane potępienie
nacjonalizmu i szowinizmu, niełatwe przecież zwłaszcza w warunkach wojny.
W odniesieniu do problematyki społecznej poglądy Mazurkiewicza charakteryzują się
punktem widzenia, który określiłbym jako plebejski. Społeczny radykalizm Ojca - pisze w
prywatnym liście jego syn Wincenty - wypływał z ukształtowanej w ciężkim dzieciństwie
i trudnej młodości świadomości klasowej (...) nie był jednak Ojciec nigdy związany z
ruchami rewolucyjnymi, inspirowanymi przez marksizm-leninizm.
W swoich wspomnieniach Jan Mazurkiewicz z pewnością reprezentuje humanitaryzm
i moralność oparte o zasady chrześcijańskie. Nie ukrywa zresztą swej głębokiej religijności,
wolnej od klerykalizmu i dewocji. Jednakże jeśli przyjąć pogląd, że w sprawach polityki,
moralności, stosunków miedzy ludźmi ważniejsze są wnioski, do których się dochodzi, niż
ich filozoficzne przesłanki, to światopogląd Jana Mazurkiewicza można pod wielu względami
uznać za postępowy, a nawet i w dzisiejszym znaczeniu tego słowa - nowoczesny.
Na jeszcze jeden moralny wątek wspomnień Jana Mazurkiewicza chciałbym zwrócić uwagę:
bardzo rozwinięte u autora poczucie obowiązku, który powinno się wypełniać, niezależnie od
własnej oceny jego sensu. Wobec takiej postawy- w niektórych sytuacjach Mazurkiewicz nie
może uwolnić się od moralnej obsesji, czy postąpił właściwie. Wydaje mi się, że ten problem
obowiązku i towarzyszących nieraz jego spełnieniu czy zaniechaniu dylematów moralnych
również stanowi o wysokim locie i aktualności myśli autora książki.
Pozostaje mi jeszcze - z upoważnienia i w imieniu wydawców - wyrazić podziękowanie
rodzinie Jana Mazurkiewicza, a zwłaszcza jego córce, pani Jadwidze Mazurkiewicz - za
dostarczenie rękopisów, egzemplarzy "Dnia Pomorskiego", dokumentów i pisemnych
informacji dotyczących autora "Losu żołnierza". Wśród tych materiałów znajduje się notatka
skreślona przez Jana Mazurkiewicza pod datą 14.5.1951, a więc rok przed śmiercią: "
Musimy starać się być sprawiedliwi, chociażby miały nas spotykać same niesprawiedliwości".
Ten dojrzały, acz gorzki postulat można uznać za podsumowanie
dociekań moralnych autora książki, którą oddajemy w ręce czytelników.
Jerzy Dziewicki
"Musimy starać się być sprawiedliwi,
chociażby miały nas spotykać same niesprawiedliwości".
Jan Mazurkiewicz

strona 4
Część pierwsza
W ARMII NIEMIECKIEJ
Rozdział I
Na zachód
- Berliner Morgenpost ! Berliner Morgenpost ! 1) - wykrzykuje nasz towarzysz podróży w
pociągu, budząc się ze snu i usiłując nas bawić dowcipnym opowiadaniem swoich sennych przygód.
- Zamknij pysk!- woła ktoś zirytowany, chcąc jeszcze spać.
Nasz dowcipniś przyłożył pięści, niby trąbę, do ust i tak głośno ziewnął, że zmusił nas do śmiechu.
Prześliczny poranek jednego z pierwszych dni maja roku 1915 zaglądał wszystkimi oknami do
naszego wagonu. Miarowy stukot kół mówił nam, że jedziemy - jedziemy na prawdziwą wojnę.
Na wojnę, o której mówili starzy ludzie, gdy jeszcze dziećmi byliśmy, że musi przyjść,
że będzie ona czymś wielkim, czymś koniecznym dla uszlachetnienia ludzkości i wymierzenia
sprawiedliwości wszystkim narodom Ziemi. Mówiono o tej wojnie niemal z życzeniem, by raz
przyszła, by po niej było ludziom lepiej.
Szczególnie my, Polacy, marzyliśmy o powstaniu państwa polskiego z gruzów wojny światowej.
Mówili nam starzy ludzie o jakimś śpiącym wojsku świętej Jadwigi, które przy uderzeniu dzwonu
ma powstać ze snu i zawojować, już zmęczone walkami, bliżej nieokreślone wojska
nieprzyjacielskie.
Jedziemy przez Belgię. Piękne połacie kraju przesuwają nam się przed oczyma. Na każdy dla
nas ciekawy szczegół zwracamy uwagę, mówimy o nim lub ogarniamy go myślami. Dzielimy się
wszystkim, co nam tylko do głowy przychodzi. Panuje pomiędzy nami niezwykła harmonia
koleżeńska. Jednak każdego trochę przygnębia myśl, że jedziemy na front. Wieczorem stanęliśmy u
celu naszego transportu, w małym francuskim miasteczku Avion. Starzy żołnierze przyjęli nas
różnymi uwagami, między innymi mówili: - Deutschlands letzte Hoffnung (Ostatnia nadzieja Niemiec).
Wcielono nas do 39 pułku. Weszliśmy do 8 kompanii w liczbie czterdziestu pięciu nowicjuszy.
Starzy wypytywali nas ciekawie o stosunki panujące w kraju. Zachowywali się z jakąś namaszczoną
wyższością, nie ubliżając nam jednak. Po tylu ciekawych wrażeniach, pomęczeni, niebawem
zasnęliśmy.
Nazajutrz, a była to niedziela 9 maja, usłyszeliśmy pierwsze odgłosy wojny.
Na froncie huczało i grzmiało. Starzy rozmawiali między sobą: - Co to tam dziś za kanonada?
Nas, nowicjuszy, to zbytnio nie raziło, bo sądziliśmy, że skoro nastał dzień, to już tak być musi.
Po odebraniu należnej nam kawy chodzimy tu i tam. Oglądamy osobliwe ogródki francuskie,
przedstawiające się bardzo romantycznie, pełne krzewów winnych, pnących się po ścianach
domostw i po figurkach, znajdujących się w tych ogrodach, otoczonych żywopłotami wysokimi na
dwa metry. Zwiedzamy też miejscowy kościół, który zajęty jest przez kwaterujących tam żołnierzy.
Jest godzina dziesiąta. W mieście jakiś niezwykły ruch wojskowych i nielicznych cywilów.
Na froncie kanonada. Nagle, o wpół do jedenastej, alarm. Kompania staje w komplecie. Prędko
rozdają nam, nowicjuszom, broń i amunicję (z garnizonu bowiem wyjechaliśmy bez broni). Jest nas
czterdziestu pięciu; nie starczyło broni dla pięciu, których też pozostawiono jako odwach w mieście.
Bez jakichkolwiek garnizonowych formalności padła komenda: - Rechts um! Ohne Tritt Marsch!
( W prawo zwrot! Dowolnym krokiem marsz!).
Zbliżamy się do frontu. Odgłos walki coraz wyraźniejszy.
1) Tytuł berlińskiej gazety porannej
strona 5
Tymczasem dowiadujemy się, że Francuzi przedarli front na szerokości dziewięciu kilometrów,
a w głąb terenu zyskali pięć kilometrów. Meldereitry 2) na spienionych koniach galopują tam i z
powrotem. Wchodzimy w niewielką dolinę. Z przodu dociera komenda: - Wenn aus dem
Laufgraben, dann Marsch! Marsch! (Po wyjściu z rowu biegiem marsz!).
Co to będzie, myślę sobie, przejęty więcej ciekawością niż obawą. Naraz świst i głuche uderzenie
granatu z równoczesnym jego wybuchem o jakieś trzydzieści kroków obok nas.
Z ciekawością patrzę na słup dymu, kurzawy i ziemi jak deszcz opadającej. Wchodzimy do rowu
górą maskowanego. Idziemy nim około stu metrów. Wychodzimy po małej drabinie i już jesteśmy w
rzęsistym ogniu karabinów i karabinów maszynowych. Biegniemy jeden za drugim jak zające ku
wgłębieniu opodal drogi. Na czworakach rozciągamy się w tyralierę.
Jedna obsługa z karabinem maszynowym zagnieździła się na stogu słomy wysuniętym nieco naprzód.
Po chwili z obsługi tej padają wszyscy. Francuzi ostrzeliwują nas tak gęsto, że niepodobna się
ruszyć. Możemy doskonale liczyć i rozróżniać wystrzały francuskich karabinów maszynowych, które
po wystrzeleniu dwudziestu pięciu nabojów czynią małą przerwę.
Przerwę tę wykorzystujemy posuwając się naprzód na czworakach. Na małą chwilę ogień ustaje.
Pada rozkaz: - Naprzód! Zrywamy się i biegniemy... Padamy obrzuceni lawiną ołowiu. Moment
przerwy i znowu zrywamy się. Rzucam ukradkiem wzrokiem ku prawemu skrzydłu i obejmuję
obraz pola zasianego ludźmi. Kładę się obok trzech kolegów, mówię im, że należy posunąć się dalej
naprzód - nie reagują. Krzyczę i targam jednego, wreszcie widzę kałużę krwi.
Orientuję się - wszyscy trzej śpią snem wiecznym.
Dziwna rzecz, przed chwilą widziałem ich silnych, rzucających się jak młode lwięta, a teraz obojętni
są na cały świat.
Na czworakach wsuwam się do linii. Jest ugór i prędkie wkopanie się jest niemożliwe.
Nie ma też czasu pomyśleć o innym schronieniu. Francuzi zrywają się i atakują. Chwila napięcia,
huku, kotłowania się ludzi - atak odparty. Krótkie wytchnienie. Ten moment wykorzystuję i chronię
się z kolegą do leja po granacie, napełnionego do połowy wodą. To jednak nic nie znaczy wobec
osłony, jaką tu znaleźliśmy.
Rozglądam się ukradkiem. Dwustronna strzelanina, jak gdyby strzelano na zawodach. Ranni
przewracają się i wołają pomocy. Wychylam się trochę więcej, lecz zaraz: pink, pink, tiu, tiu -
mówią kulki, uderzając w ziemię, lub przelatując mi tuż koło głowy. Granaty uderzają tu i ówdzie.
Nie myślę prawie nic. Wszystko jest dla mnie nowe, niepojęte i niezrozumiałe. Najchętniej
wyszedłbym na wierzch, by obejrzeć to wszystko. Nie odczuwam też żadnej obawy ani strachu,
jedynym uczuciem, które mną zawładnęło, jest ciekawość.
W pewnej chwili wychylam głowę. Trochę niżej, opodal, grupka ludzi, może pięciu, może sześciu.
Świst i krach; prawie w sam środek tej gromadki uderzył granat. Ziemia, strzępy ubrania, części
ciała ludzkiego spadają na nas. Oniemiałem! Z owych ludzi nie pozostało ani śladu. Ta chwila
nauczyła mnie więcej, niż trzymiesięczne wyszkolenie i długie teoretyczne objaśnienia o wojnie
i służbie polowej. Mego kolegi, jednego ze starych, to wszystko nie wzruszyło. Nie śmiałem do
niego przemówić. Po południu wsuwają się pomiędzy nas Bawarczycy,
jako pomoc. Wieczorem ogień prawie ustaje.
Kamerad, Wasser! Kamerad, Wasser! (Kolego, wody!)-woła przede mną z akcentem francuskim
jakiś ranny. Zbliżam się. Tak, to Francuz. Ma nogę urwaną poniżej kolana, a powyżej
zabandażowaną. Manierkę z wodą, którą przyłożyłem mu do ust, obejmuje oburącz i pije chciwie.
Nasyciwszy się, opuszcza głowę bezwładnie z głębokim westchnieniem: - Ach! Kamerad...
(Ach! Kolego...) Ogarnia mnie uczucie bezsilnego żalu.
Na pół uświadamiam sobie niezrozumiałą dotychczas dla mnie tragedię wojenną.
2) Meldereiter - łącznik, goniec
Okładka książki

strona 2
Czytelnikom "Losu żołnierza" należy się kilka informacji związanych z historią powstania
i przygotowania do druku tej książki. Jan Mazurkiewicz - jak stwierdza jego córka Jadwiga -
pisał swe wspomnienia z pierwszej wojny światowej w latach 1923-1935. Prócz brulionów tych
wspomnień zachowały się fragmenty autobiograficznej zapewne opowieści, której tematem są
przeżycia młodego człowieka- Józefa Mikulskiego w pierwszych dniach wojny. Nie wiadomo
jednak , czy autor pisał tę opowieść przed wspomnieniami, czy też w późniejszym okresie.
Rękopis wspomnień obejmuje trzy części: pierwsza z nich dotyczy służby autora w armii
niemieckiej, druga- pobytu w niewoli angielskiej, trzecia- służby w armii polskiej. Całość tych
wspomnień opublikowała w odcinkach pt." Dusza żołnierza - Przeżycia z wojny światowej"
toruńska gazeta "Dzień Pomorski" w latach 1935-1936.
W wydaniu książkowym oparliśmy się na tekście wydrukowanym przez "Dzień Pomorski",
zmieniając tytuł, a zachowując nagłówki poszczególnych części i rozdziałów (w rękopisie nie ma
ani tytułu całości, ani nagłówków rozdziałów). Pominęliśmy całkowicie część trzecią, która
naszym zdaniem jest słabsza literacko; zawiera wiele rozproszonych wątków, m.in. ściśle
osobistych. Tekst wspomnień w stosunku do pierwodruku w "Dniu Pomorskim" został
uwspółcześniony pod względem pisowni i interpunkcji, a zarazem nieco poprawiony stylistycznie.
Ta ostatnia kwestia nie była prosta. Jan Mazurkiewicz- zgodnie z przytoczoną na wstępie radą
swego przyjaciela, a zapewne przede wszystkim z własnej duchowej potrzeby- dość biegle
opanował język polski w piśmie i to nawet w sposób zdradzający talent literacki. Jednakże nie
wyzbył się nawyku, spotykanego zresztą po dziś dzień na Pomorzu, szeregowania wyrazów i
budowania zdań na modłę składni niemieckiej. Ten styl chwilami nawet ma swoisty wdzięk,
czasem jednak razi nadmiarem germanizmów. Starając się więc zachować indywidualny język
autora, w wypadkach, kiedy wydawało się to uzasadnione, wprowadzaliśmy nieznaczne poprawki
stylistyczne.
Odpowiedź na pytanie, jaki jest sens ogłoszenia drukiem wspomnień Jana Mazurkiewicza, czyli
jakie są walory tej książki, znajdą sami czytelnicy podczas lektury. Autor tego słowa wstępnego
nie może jednak oprzeć się pokusie przytoczenia kilku własnych refleksji. A więc przede
wszystkim wydaje mi się, że te wspomnienia są istotnym przyczynkiem do naszej wiedzy o
losach i dramatach Polaków, zwłaszcza mieszkańców Pomorza. Pod tym względem postać i
wojenne przeżycia Jana Mazurkiewicza są typowe i reprezentatywne.
Kiedy Mazurkiewicz opisuje, jak na froncie wschodnim spotykają się Polacy w niemieckich i
rosyjskich mundurach, przychodzi na myśl popularny w tamtych czasach
wiersz Edwarda Słońskiego:
Rozdzielił nas, mój bracie,
zły los i trzyma straż.
W dwóch wrogich sobie szańcach
patrzymy śmierci w twarz...
Natomiast nietypowy, w pewnym sensie skłócony nawet ze swym najbliższym środowiskiem,
jest Mazurkiewicz jako myśliciel, moralista, filozof. Jego poglądy na wojnę, stosunki między
ludźmi i narodami, ojczyznę i cały świat - są niekonwencjonalne, mają piętno dużej
indywidualności.
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Kopiowanie materiałów znajdujących się w tej witrynie
bez zgody autora jest zabronione.
Zaktualizowano 3 października 2010
Aktualizacja 18 listopada 2015
Ostatnia aktualizacja 1 lutego 2018
SŁOWO WSTĘPNE
Mniej więcej w połowie tej książki czytelnik znajdzie fragment, w którym współtowarzysz
broni i przyjaciel autora, niemiecki żołnierz Heinrich Krämer, namawia go, by uczył się pisać po
polsku. Na ten epizod warto zwrócić uwagę, aby uprzytomnić sobie, jak trudna musiała być droga
Jana Mazurkiewicza do napisania tych wspomnień z pierwszej wojny światowej, które blisko pół
wieku po ich skreśleniu przekazujemy czytelnikom w formie książki.
Jan Mazurkiewicz urodził się 8 marca 1892 roku w Samsieczynku w powiecie bydgoskim.
Był trzynastym dzieckiem wyrobniczej rodziny pomorskiej, najmującej się w majątkach do pracy
na roli. Od pierwszych lat dzieciństwa aż do śmierci losy Jana Mazurkiewicza i jego rodziny wiążą się
jednak z wsią Pruszcz koło Bagienicy w powiecie tucholskim.
W Bagienicy autor książki ukończył czteroklasową wiejską szkołę. Gorzkie wspomnienia
z tej niemieckiej szkoły odżyją później w żołnierskich rozmowach na froncie.
W szesnastym roku życia Jan Mazurkiewicz wyjechał za chlebem do Berlina, a następnie do Nadrenii.
Powołany do armii niemieckiej, całą niemal pierwszą wojnę światową spędził na froncie i tego
właśnie okresu dotyczą zawarte w tej książce wspomnienia. Jako jeniec angielski Mazurkiewicz
zgłosił się do formowanej we Francji armii generała Hallera i z nią wrócił do kraju.
W szeregach wojska polskiego uczestniczył w wojnie polsko-radzieckiej. Po wojnie Jan
Mazurkiewicz był robotnikiem kolejowym na stacji Pruszcz-Bagienica, a następnie kierownikiem
pociągu. W roku 1921 ożenił się z Agnieszką Rydelską; miał dziewięcioro dzieci, z których siedmioro
żyje. Krótko przed drugą wojną światową otrzymał za pracę zawodową krzyż zasługi.
W dniu 1 września 1939 roku Jan Mazurkiewicz, pełniąc funkcję kierownika pociągu na trasie
Pruszcz-Bagienica-Więcbork, został zatrzymany przez hitlerowców, na krótki czas aresztowany
i wywieziony do Niemiec. Po powrocie do Pruszcza był kilkakrotnie kierowany przez władze
okupacyjne na przymusowe roboty; w roku 1944 ponownie wywieziony do Niemiec, skąd-
poważnie chory- wrócił w styczniu 1945 roku. Godny podkreślenia jest fakt, że mimo kilkakrotnych
nacisków na przyjęcie niemieckiej grupy narodowościowej Jan Mazurkiewicz z całą stanowczością
odmówił. W udostępnionym przez rodzinę wydawcom tej książki dokumencie, dotyczącym spisu
ludności przeprowadzonego przez okupanta - Jan Mazurkiewicz w rubryce "Volkszugehörigkeit"
własnoręcznie napisał: Pole, a w rubryce "Muttersprache": polnische.
Po wyzwoleniu autor "Losu żołnierza" ponownie podjął pracę na stacji Pruszcz-Bagienica, pełniąc
dawną funkcję kierownika pociągu. W dalszym ciągu indywidualnie dokształcał się, wiele czytał,
robił interesujące notatki na tematy filozoficzne, obyczajowe, moralne.
Zmarł 29 września 1952 roku.