Potpourri z naszej wioski
sierpniowe wędrówki po ledwie co poznanym,
kwitnące mokradełko, jabłoniowy sad;
kaczki jabłkami się faszerowały, my półsłówkami.
rumieńce z drzew spadały w nas, a ty wciąż głodny
szukałeś czegoś jeszcze
*
oczarowany laskiem bulońskim (ten obok salki katechetycznej).
w ciepłym deszczu korona z liści i zielonych słów spinała
żywioł. meandrował coraz bardziej.
*
ksiądz kanonik co tydzień wychodził z księgi rodzaju, zapamiętałam:
odłącz się ode mnie! jeżeli pójdziesz w lewo ja pójdę w prawo,
a jeżeli ty pójdziesz w prawo, ja - w lewo.
dziś ja wychodzę;
- nieraz trzeba oddalić się, by zapachniała bliskość.
Niedostosowana
lasy ogrody ptactwo - wszystko rozgadane
za płotem w słońcu rozbrzęczana facelia
sielskie klejnoty nad nią
grzechotka też nie próżnowała
pąki
w kolorach wstydu zachwytów i dąsów
kwitnie
bajek już nie czyta freuda jeszcze nie
rozumie - świat kręci się wokół niej
na wszystko patrzy z góry
na którą ciągle się wspina
kształty matematyczne
akustyka doskonała
tylko wysyłane fale nie wracają
Noc śpiewna a cappella
czyś szary czy rdzawy, może podróżniczek,
lubisz niski parter, wilgotne runo
w maju. twoje szczyty w dźwięki ubrane,
wysoko wibrują nad nimi.
w tej bajce rozpiętej misternie jest coś,
co zakłóca jawę, znosi grawitację.
oni szybują niemal po omacku,
wznoszą się i wznoszą,
w gorączce niemierzalnej
wolno i pewnie, bez chęci powrotu.
swoje szczyty położą na ściółce.
Wędrówka
to były dwie wolne ścieżki
wijące się w tłumie beztrosko
po bokach sterczące korzenie
bałamutne doliny
jak gałęzie gdzieś do pnia biegnące
złączył je główny szlak
czerwony zaobrączkowany
rozpostarte skrzydła nad
zielenią malowane widoki
puszyste kobierce zatrzymywały krok
prowadził w uśmiechu - na wprost
zapatrzone nie wiedziały
czy tam golgota
czy wniebowzięcie
Zachody
choć kiczem słońce za lasem
w zmierzchu wybarwia sens
uskrzydlonych budzi do lotu
pnie przestają być głuche
koncert na organy
wszystkie - oczy mogą być zamknięte
rozpaleni szeptem
suną w ciemno pierwsze tany
sploty trele już na dobre
podniebienny rytm
wzwiedziona muzyka ma słońca własne
nie ma batuty - granie a vista
w jasnej tonacji mozaika wzbudzeń
sięga wierzchołków
opada w ciszę
do następnej uczty
co znów zapłonie
za lasem
Harmonogram
rano.
na stole ważniejsze od tuszu, szminki i cieni
- modelowanie dnia.
przedpokój.
wyrocznia nie jest ślepa
- mini za bardzo mini, ściągasz w dół.
z nutami różowego pieprzu i peonii,
ulokowana w swoim stylu,
wychodzisz.
ta czarna przy oknie znów da ci popalić,
akonto na konto tak prędko nie wpłynie,
za pięć dwunasta na pewno dywanik,
z biurka dwa dni za wcześnie
wyfruną skrzydełka.
gdy dzień już zgarbiony,
smog napalonych myśli
modeluje resztę chwil.
instynktownie drzwi otworzę,
nie będzie nikogo
ważniejszego.
Poławiacz pereł
marzenia
potem obsesja
- ubrane obce ciało
bał się głębokiej wody
spróbował
i stało się - olśnienie
niepowtarzalne
wymagania z kaprysami
wciąż można podziwiać
jak muzyka bacha
ósme niebo
już nie obce
Mała suita na cztery ręce
wyświechtany akademik
przy hałaśliwym skrzyżowaniu z fasadą
nakrapianą piskiem pyłem i smrodem na
dachu
ustawiczne remonty z głośnym wulgarnym
spoiwem
nawet sprzątaczki krzykiem zacierają kurze
łapki też
tułacze
z brudnopisem i dyktafonem
szukający piątej istoty
najczęściej znajdują drugą
i zaklęcia ciszy
aby ją zamówić
wystarczy klucz
od środka przekręcić walc
na przykład z baletu chaczaturiana
maskarada na niby
zagłuszy
Oczekiwanie
od wielu tygodni pustka
trudno wypełnić wieczór - pomyślałem
o leśmianie karpowicz
- zerknąłem w poezję niemożliwą
prosiłem żeby przyszła że warto
nie odpowiedziała
późną nocą odwrócone światło oświetlało ramę
kopia wypatrywała oryginału z którego pozostał tytuł
tylko zerkał na kalki logiczne
rozumienie męczyło
o brzasku znów
- prosiłem - ścieżki nie mogę odnaleźć
szum odpływał
wreszcie pierwszy wers
- cóż to za trudna pustka co wypełnia się w ciszy
W kolorze wyblakłego różu
niewinne zaklęcia cicho wykrzyczane. szlaki wędrowne
bez oznakowania. najpierw na bosaka potem pod obłokiem
pragnienie było jedno - wszystko co stoi musi się przewrócić.
przewracało się, przewracało często
przywracało
pociąg do warszawy
wlókł się i trwał długo; droga powrotna - o dziwo
-- zawsze znacznie krótsza. jeden, drugi, na trzeciego
brakowało
czasu. kamuflaż - zmiana oddechu na miętowy,
zimne lusterko na rozpalonych policzkach. drętwe myśli,
nie wymagały chłodzenia dywagacje przekombinowane.
wiele razy śpiewano - nie jesteś sama.
szkoda, że słów tych nie zapisano
aktem notarialnym.
Marzenia miłosne /inne niż F. Liszta/
z dnia na dzień coraz bardziej
szamoczą się w as-dur
co za magiczna poczekalnia ciągle tam wraca
patrzy na puste krzesło pod oknem
mógłby tak nieskończenie
bluzka - wpięty fioletowy aster
co kazał wierzyć w bieg
szczęśliwy nawet wtedy
gdy kategorycznie mówiła - nie
- dziś na pewno nie
więc czekał do północy aż skończy się dziś
i skończyło
delikatny klosz rozpinany z przodu
rozmazany makijaż
szparka w uśmiechu
takie natrętne majaki
chropawa bezsenność
i poczekalnia
będzie czekał
bo piękne w as-dur nie może się skończyć
Zapach chleba
brzoskwinie w kwiatostanie
obietnice złudzenia
oddech targany pokusą
- płonęła beztrosko
tuż obok rozedrgane myśli
jedwabny tunel i odlot
w zaciszną przystań
w zapach chleba
zakręceni
słyszeli tylko siebie
rytuał - wstąpili na twardy grunt
- tak mniemali
a to była ziemia piaszczysta
ubita na różowym skrawku
*
ozdobny łańcuszek przepracowany
na ciężki szary łańcuch
zakładka uwięzła między kartkami
w księdze hioba
chleb taki sam
czasami czoła jaśnieją
od złudzeń co pęczniały z obietnic
mocy tajemnej czerwonej przepaski
we włosach
Ciągle pamięta zapach black tourmaline
zwiastunów nie było
pojawił się nagle
zapach kadzidła
zaczął grać role najbardziej dziwaczne
mroczki i narodziny tej jedynej
co ubierze gładką sukienkę
już w złote groszki obrasta
ledwie etiuda klawiaturę muśnie
już upięte włosy rozpływają się w ramionach
stęsknionej bieli wtedy nikt nie pytał
jesteś chorobliwie zapatrzona - mówili - wyluzuj
biedna
w bujającym się kłosie widziała piękne ziarno
lecz ono nie chciało tego kłosa
opuścić
Taki starzec Zosima
zadumany usłyszał:
- już tylko leży, ledwo oddycha,
właściwie rzęzi, a przy nim cały czas
to maleństwo śmieje się, beztrosko bawi,
jakże trudno mi na to patrzeć;
na to starzec:
- kontrabas z perkusją ciężko, choć miarowo dyszą,
a pianino dziecinnie szczebiocze w górnych rejestrach,
ta harmonia dotyka niebios.
Późne lato
potrzebowałaś dziesięć żab na ćwiczenia z fizjologii
przyniosłem dziesięć i dodatkowo sto tysięcy
żabulek szeptanych do ucha
puste audytorium rozjaśniały promienie
przy pianinie na krótko pojawił się gershwin
- człowiek którego kocham pozostał na dłużej
tylko nas związało na amen
rozgrzane szczyty wolno stygnąw lekkim powiewie
nici pajęcze
niosą tam do miejsc gdzie wieczór
krył się za drzewami
już na dobre słychać strojenie
do innej muzyki - w tonacji moll
zatopieni w barwnym zamyśleniu
wciąż słyszymy lato
Strefa nader wrażliwa
kiedyś gdy czytał pascala pomyślał
- oprócz tego nie ma nic
czwarty fakultet chodzi za nim
rozjaśnione horyzonty
odczyty książki laudacje
i ona
zawsze świeże margerytki
wdzięki figlem kraszone
bajeczne omamy na koncertach
tylko makijaż z ostrym cieniem
niedosytu
w tym przedmiocie - mówi
- niewiele mam do powiedzenia
podobno jest coś takiego w istocie
rzeczy samej nie badałem
woli z teorią hulać po bezkresach
niż praktykować w rzeczy
Aktualizacja 15 kwietnia 2014
Aktualizacja 07 listopada 2015
Aktualizacja 25 stycznia 2018
Aktualizacja 14 listopada 2019
rumieńce z drzew mój trzeci tomik wierszy z serii - z Bożenką
ukazał się 6 grudnia 2011 roku, zawiera 37 wierszy, 9 ilustracji i 68 stron |
Spotkanie autorskie z 14 grudnia 2011 roku w sali audiowizualnej Biblioteki Elbląskiej